czwartek, 16 sierpnia 2012

Wielka Świstówka

   To nasz ostatni dzień na Słowacji. Ponieważ w Słowackim Raju przeszliśmy już prawie wszystko, postanowiliśmy jeszcze raz odwiedzić Tatry. Padło na Wielką Świstówkę. Czesiek miał ochotę zaliczyć Jagnięcy Szczyt, ale peleton uznał, że będzie usatysfakcjonowany samym oglądaniem szczytu Łomnicy.

   Dojeżdżając do do Tatr cieszyliśmy się ładną pogodą. Przecież te obłoczki tak malowniczo wyglądały ... Ponieważ chmurki rwały się a my wybieralismy się na szczyt, więc pełni optymizmu liczyliśmy na słoneczną pogodę.

   Na miejscu, po raz kolejny, przekonaliśmy się, że do powściągliwości słowackiego oznakowania dróg i szlaków trzeba się po prostu przyzwyczaić. Po dwóch nawrotkach udało się w końcu znaleźć największy parking i dolną stację kolejki linowej. Po bilety do kolejki na szczyt Łomnicy trzeby by chyba przychodzić dzień wcześniej lub o szóstej rano, ale z dojazdem do Skalnego Plesa nie było najmniejszego problemu. Wjechaliśmy na górę i dalej, już zgodnie z planem, na piechotę.

   Kolejka na szczyt Łomnicy jest imponująca. Ma ona prawdopodobnie największą rozpiętość przęsła w Europie. Jeździ tam tylko jeden wagonik ale całość wygląda imponująco.


   Na pogodę nie mogliśmy narzekać, była dokładnie taka, jak zapowiadała się podczas naszego dojazdu do Tatr. Szczyty były otulone chmurkami, a te przecierały się od czasu do czasu, tak by oglądanie widoków było dodatkową frajdą. Niestety malownicze obłoczki z bliska były bardziej konkretne i nadawały górom nieco inny posmak.

 
   Patrząc ku dolinie, białe z dołu obłoczki wyglądały znacznie mniej niewinnie. Wystarczyło by rozpocząć opowadania o nagłych burzach i zabójczych na grani piorunach.

   Na Świstówkę ze Skalnego Plesa trasa nie jest ani długa ani specjalnie wymagająca, ale po dwunastu dniach codziennego i łapczywego chodzenia, posuwaliśmy się w tempie wczasowiczów. Umówmy się, że spowolniały nas głównie rozległe widoki.
  
   Pogoda dozowała nam widoki, ale nikt z nas nie miał wątpliwości, że warto było. Jakoś tak się składało, że podczas marszu chmury nie przeszkadzały, a podczas przerw na sapanie obłoczki rozstępowały się jak na zamówienie. A może na odwrót, na szczęście można było co chwilę przystawać, bo obłoczki rwały się.
   
    Ze szczytu Świstówki nie bardzo umiałem sobie wyobrazić, w jaki sposób Czesiek zamierza jeszcze "przy okazji" zaliczyć Jagnięcy Szczyt. Samo zejście do Chaty nad Zielonym Plesem i dojście do parkingu przy drodze było już wyzwaniem, a dodatkowe wejście z takim przewyższeniem? O tej godzinie?
 

   Szkoda było się nie przyłączyć, ale zdrowy rozsądek podpowiadał mi tym razem, że znacznie mądrzej zrobię schodząc z dziewczynami do kolejki i czekając na naszą jednoosobową grupę szturmową w samochodzie.