czwartek, 26 lipca 2012

Nareszcie przestało padać


   Dobra pogoda skończyła się nagle. Przez pierwsze parę tygodni moich przyjazdów do Norwegii zawsze było słonecznie i dlatego wyobrażałem sobie, że będzie tak przez całe lato. O moja naiwności. Pewnego dnia pogoda załamała się nagle. Deszczowa chmura pochłonęła błękit i od tego momentu już padało nieprzerwanie przez cztery, niekończące się tygodnie. 


   Cóż było robić, spędzałem czas w hotelu, nie wystawiając nosa na zewnątrz. Łazić w deszczu po pustych ulicach nie ma sensu, a i wyciągać aparat bez parasola bałem się. Popołudniami zostawała jedynie książka, telewizja i Internet. Pełna depresja.  Nawet pokój hotelowy miałem dziwaczny. Pomiędzy pokojem a łazienką było okno wystawowe. Rozumiem, że taki bonus może być atrakcyjny dla nowożeńców, ale w regularnym hotelu?

   I nagle, bez żadnej widocznej zapowiedzi, powróciło słońce. Chmura zniknęła tak nagle jak się pojawiła, kolejny statek wycieczkowy zawinął do portu, ulice w koło portu z powrotem zaroiły się, a w ludzi wstąpiła radość życia. Wszystko jak na zamówienie, pełny optymizm.

   Od środy zaczyna się festiwal jedzenia. Nazwa tego festiwalu może jest i dziwna, ale trafna. Fiesta polega na tym by się spotykać i razem jeść. Widać długie i częste tu okresy niepogody są dokuczliwe nie tylko dla przyjezdnych. Mieszkańcy też muszą je odreagować i okazują swoją radość z faktu, że świeci słońce. Aż boję się pomyśleć jak tu będzie zimą. Na razie jednak radość wydaje się być powszechna i wszyscy jedzą.


    No dokładniej mówiąc, nie tylko jedzą, ale również siedzą przy kieliszku wina lub przy piwie. Generalnie chodzi o to by się spotykać. Jest wielki tłum, wszyscy są pogodni i uprzejmi, nikt nikomu nie przeszkadza. Prawdę mówiąc, nie jestem pewny tego, czy w Polsce w takim tłumie też wszyscy by się do siebie uśmiechali i przepuszczali przodem. Właśnie dzięki takiemu ściskowi spotkała mnie miła przygoda. Posuwałem się pomału do przodu, wypatrując kolejnych okazji do zdjęć, aż tu nagle czuję jak jakieś dziecko bierze mnie za rękę. Odwróciłem się i widzę na oko pięciolatka. Tłumaczę chłopaczkowi po polsku, że chyba to nie ten tato, ale przestraszony maluch ani myśli mnie puszczać. Najwyraźniej woli trzymać się nie tego dorosłego, niż znowu być sam w takim tłumie. Po chwili znalazła się jednak tajlandzka mama i synek został odprowadzony do właściwego, norweskiego taty.

   Tam gdzie jest imprezka, tam musi być tez muzyka. I to na żywo. Namiot koło namiotu, i wszędzie grają. Nikomu nie przeszkadzają przesłuchy zza ściany. A ludzie się naprawdę bawią, przecież dzisiaj zaświeciło słońce! Przy takiej kapeli spotkała mnie druga przyjemność. Pewna, podchmielona już nieco kobitka spytała się mnie: „Z jakiej gazety jesteś?”. Większego komplementu ja i moja Alfa nie mogliśmy usłyszeć. Zaproponowały mi też, że pstrykną i mi zdjęcie, żeby nikt nie pomyślał, że te fotki to ja z Internetu pościągałem. Świetnie, a jako bonus dostałem jeszcze ich autoportret. Pełny luz, ale piwo pomaga się wyluzować.


   Była też bardziej wyrafinowana muzyka. Pianista przed katedrą starał się grać jak na sali koncertowej. Podkład symfoniczny z płyty, gesty patetyczne, frak i tylko pudło na pieniądze było przyziemne.


   Po trzech godzinach bycia razem, tzn. w tłumie, pora wracać do hotelu. Słońce, co prawda ciągle jeszcze nad horyzontem, ale tutaj nie należy się tym kierować. Jest już wieczór. Jeszcze tylko, jak co dzień, przejdę przez malowniczą Górną Nadbrzeżną i zaraz będę powrotem w moim dziwacznym pokoju.