piątek, 23 marca 2012

Biotechnologia

Tym razem miałem okazję zobaczyć fabrykę, która żadnej innej fabryki mi nie przypominała. Po pierwsze przed wejściem musiałem założyć ochraniacze na buty, jak w szpitalu. Wpuścili mnie tylko na korytarz, bo byłem „brudny”. Przez okna z korytarza mogłem jedynie zaglądać do pomieszczeń produkcyjnych, w których ludzie w białych i niebieskich fartuchach krzątali się przy stołach, na których prawie nic nie było. Widok trzech gości stojących i deliberujących nad buteleczką jak po syropie, na oko 100 ml, skojarzył mi się z powieścią Eden Stanisława Lema.  W kolejnych pomieszczeniach nie było lepiej. Laboranci z namaszczeniem odcinali rureczki z rolki, przelewali jakieś mikroskopijne ilości z buteleczek do flaszeczek i nad każdym ruchem mocno się zastanawiali. 

Dopiero później, gdy poznałem proces produkcyjny, wszystko stało się bardziej zrozumiałe. Produkcja biologicznych odczynników analitycznych polega na tym, że do baniaka nalewa się pożywkę, wkłada się tam specjalnie wyselekcjonowaną bakterię i ona sobie tam rośnie i rozmnaża się w kontrolowanych warunkach. Najważniejsze jest to, że zjada w tym czasie naszą pożywkę i równocześnie siusia do niej. Po kilku tygodniach z tego roztworu można odwirować lub jakoś inaczej odzyskać produkty odpadowe życia bakterii. W jednych hodowlach to może być insulina, w innych wyrafinowane odczynniki do analiz medycznych. Jak po miesiącu z baniaczka uda się uzyskać 175 mg pewnego specyficznego białka, to jest dobrze. Teraz już było jasne, dlaczego nad buteleczką jak po syropie biedziło się aż trzech specjalistów.

Później wystarczy jak tym razem my nasikamy na kartonik z 8 kropkami i już po chwili, w zależności od tego, które kropki się przebarwią, sami już wiemy, co nam dolega.

A jak dojechać do takiej fabryki?


Najpierw z lotniska do centrum miasta i spacer nad rzeką. Jeśli świeci słońce i przez miasto płynie rzeka, to w ciemno można powiedzieć, że jest tam ładnie. Parlament, statek wycieczkowy, koło widokowe, wszystko to znane widoki. Pani w wypożyczalni samochodów uśmiecha się i mówi po polsku. To samo panie w recepcji hotelu i kelnerki w restauracji. Jednym słowem, całkiem jak w domu. Nawet przewodnik po atrakcjach turystycznych okolicy ściągnąłem z witryny Londynek.net .


Ja już jestem w Westminster, to koniecznie trzeba zajrzeć do katedry. Niestety jeśli ktoś ma daleko do pracy, to musi wyjechać dzień wcześniej, a w niedziele turystów nie wpuszczają. Jeśli nie można na salony no to może od kuchni? W końcu benedyktyńscy zakonnicy musieli gdzieś odpoczywać po pracy w swoich bibliotekach. 


 
 Jeszcze tylko spacer ulicą rządową na plac admirała Nelsona, na którym kłębią się tłumy turystów i wszystko zasłaniają, rzut oka wstecz na siedzibę obecnej władzy i nura do metra, by zobaczyć jeszcze dzisiaj siedzibę poprzedniej.


Zamek Tower of London powstał już w dwunastym wieku. Bardzo nobliwa budowla, ale jak widać nikomu to nie przeszkadza, że dobudowali sobie kamienicę w środku. W koncu król jakoś musiał mieszkać. 


Most jest zwodzony po to by pod nim mogły przepływać wielkie żaglowce oceaniczne. Teraz już nie ma żaglowców, ostatni z nich Cutty Sark stoi i tak w doku, w Greenwich, poniżej Tower Bridge, ale za to nad mostem latają samoloty. Dalej jest na głównej trasie komunikacyjnej. 
 
A w koło pomnikowych zabytków aż roi się od nowoczesności.


No teraz już prosto do hotelu. Jutro w fabryce znowu będę rozmawiał po polsku. W końcu te dwa miliony Polaków gdzieś się musiały podziać.