Na dole pogoda wydawała się słoneczna i wymarzona do robienia panoram Tatr, ale na górze to wyglądało trochę inaczej. Szczyty były już w chmurach, a na tej wysokości to już nie były białe baranki tylko szara wata. Ostatnie 400 merów przewyższenia dało mi trochę popalić, zaś Czesiek mógł się przechwalać, że czekał na mnie 20 minut.
Po godzinie bezowocnego czekania na dziurę w chmurach i obiecane piękne widoki, zjechaliśmy kolejką na dół i na pożegnanie Strbskiego Plesa obeszliśmy jezioro w koło. Czy to psikus pogody, czy to perspektywa z której się patrzy, ale teraz szczyty znowu wydawały nam się być skąpane w słońcu. Należało poczekać jeszcze dłużej, czy z dołu to zawsze wygląda inaczej?
Jeszcze tylko pamiątkowa fotka i do samochodu.