W czasie mojego pierwszego pobytu pogoda mnie rozpieszczała i było słonecznie. Zrobiłem zatem założenie, że tak musi być przez całe norweskie lato. Rozumiem, że zimą będzie ciemno, ale w lecie musi przecież świecić słońce, więc należy wykorzystać każdą nadarzającą się okazję na zwiedzanie.
Prawda okazała się nieco bardziej złożona. Zgodnie ze planem, w weekend wybrałem się do Oslo. Być w Norwegii i nie zobaczyć Oslo, ta tak jak być w Rzymie i nie zobaczyć Horsta Masztalskiego. Przez cały roboczy tydzień pogoda była niezła, więc poziom mojego optymizmu był bardzo wysoki. Ale gdy przyszła sobota ...
Pierwsza nawaliła pogoda, potem było już z górki. Mój przebiegły plan, aby zostawić walizkę w przechowalni bagażu na dworcu kolejowym w Stavanger spalił na panewce, bo dworzec otwierają dopiero po 6. rano. Z desperacją w oczach pobiegłem do hotelu, w którym miałem zamieszkać nazajutrz po powrocie z Oslo. Na szczęście chłopak w recepcji przyjął ze stoickim spokojem gościa, który przychodzi o 5 rano i mówi, że od jutra wieczora ma tu zamówiony pokój. Wcisnąłem mu więc walizkę do przechowania i pobiegłem na przystanek autobusowy. Owszem, Flubus na lotnisko odjeżdża co 15 minut, ale nie w sobotę, więc z jeszcze większą nerwowością pobiegłem na pobliski przystanek taksówek. Szkoda mi było prawie pięciuset koron, więc pocieszałem się, że dzięki taksówce uda mi się zaoszczędzić sporo czasu, i było tak aż do momentu wejścia do holu lotniska. Kolejka do kontroli bezpieczeństwa była tak długa, że wypełniła całą halę odlotów i ginęła gdzieś w przejściu pod schodami. Obsługa uprzejmie kierowała wszystkich do hali przylotów, gdyż tam jest wystarczająco dużo miejsca na końcowy zawijas. W końcu trzymając buty w ręce dobiegłem na bosaka do mojej bramki 28 i wsiadłem do samolotu. Mimo siąpiącego deszczu trzymałem się kurczowo nadziei, że w Oslo będzie ładniej. Ale nie było.
Nie wiem czy dla wygody turystów, czy może miasta, ale na jednym półwyspie, tuż koło siebie jest 5 różnych muzeów. W czasie deszczu, jak znalazł.
Skansen sobie odpuściłem, bo padało.
Muzeum Łodzi Wikingów zwiedzałem w towarzystwie zawartości 6 autokarów. Co kawałek stała grupka a jej przewodniczka starała się przekrzyczeć szum tła i innych przewodników. Choć to nie ma nic wspólnego z Wikingami, zauważyłem że najbardziej świdrujący głos mają Włoszki a w nasze uszy najłatwiej wpada rosyjski. Oświetlenie wewnątrz było raczej skromne, ale mimo to coś tam się udało zobaczyć.
O ile muzeum wikingów jest obiektem dumy Norwegów, to muzeum heroicznych polarników i statku Fram jest kawałkiem ich historii. Tu naprawdę widać jak Norwegowie walczyli na przełomie wieków o swoją tożsamość. W tym muzeum również były wycieczki z tych samych autokarów, ale tym razem większe wrażenie na mnie zrobiły dzieci włażące, dotykające i wspinające się gdzie popadło. Z jednej strony Fram to duma narodowa Norwegii ale równocześnie wyszalnia dla dzieci. Pewnie jeśli ten statek przetrwał polarne wyprawy Nansena i Amundsena, to i dzieci może przetrzyma.
Osobną historią jest oświetlenie muzeum Fram. Coś tak koszmarnego, że nie mogłem się nadziwić, jak ktoś mógł wpaść na taki pomysł. Ciemno, reflektory niebieskie, czerwone i zielone. Światło nie jak na wystawie lecz jak w demonicznej dyskotece. Nie tylko zniechęciło mnie do fotografowania, ale wręcz rozbolała mnie od tego światła głowa.
W muzeum Kon-Tiki dzieci już mniej się rzucały w oczy, za to powróciły różnojęzyczne wycieczki. Tu też panował półmrok i chore światło. A może tak specjalnie robią, by nie było widać, w jak złym stanie są eksponaty?
Łodzie Wikingów dla Norwegów to tak jak nasza Lednica i Mieszko Pierwszy. Statek Fram, heroiczni Nansen i Amundsen to tak jak dla nas Muzeum Powstania Warszawskiego. Kon-Tiki i Ra zaś to wycieczka i wakacje na ciepłych wyspach. Jedno miejsce a taka wszechstronność.
Przesycony i przemoczony wylądowałem w hotelu już o 17. Ponieważ zacząłem o 5 rano, to może jednak wystarczy?