Dobra pogoda
skończyła się nagle. Przez pierwsze parę tygodni moich przyjazdów do Norwegii
zawsze było słonecznie i dlatego wyobrażałem sobie, że będzie tak przez całe
lato. O moja naiwności. Pewnego dnia pogoda załamała się nagle. Deszczowa
chmura pochłonęła błękit i od tego momentu już padało nieprzerwanie przez
cztery, niekończące się tygodnie.
Cóż było robić,
spędzałem czas w hotelu, nie wystawiając nosa na zewnątrz. Łazić w deszczu po
pustych ulicach nie ma sensu, a i wyciągać aparat bez parasola bałem się.
Popołudniami zostawała jedynie książka, telewizja i Internet. Pełna
depresja. Nawet pokój hotelowy miałem
dziwaczny. Pomiędzy pokojem a łazienką było okno wystawowe. Rozumiem, że taki
bonus może być atrakcyjny dla nowożeńców, ale w regularnym hotelu?
I nagle, bez
żadnej widocznej zapowiedzi, powróciło słońce. Chmura zniknęła tak nagle jak
się pojawiła, kolejny statek wycieczkowy zawinął do portu, ulice w koło portu z
powrotem zaroiły się, a w ludzi wstąpiła radość życia. Wszystko jak na
zamówienie, pełny optymizm.
Od środy zaczyna
się festiwal jedzenia. Nazwa tego festiwalu może jest i dziwna, ale trafna.
Fiesta polega na tym by się spotykać i razem jeść. Widać długie i częste tu
okresy niepogody są dokuczliwe nie tylko dla przyjezdnych. Mieszkańcy też muszą
je odreagować i okazują swoją radość z faktu, że świeci słońce. Aż boję się
pomyśleć jak tu będzie zimą. Na razie jednak radość wydaje się być powszechna i
wszyscy jedzą.
No dokładniej
mówiąc, nie tylko jedzą, ale również siedzą przy kieliszku wina lub przy piwie.
Generalnie chodzi o to by się spotykać. Jest wielki tłum, wszyscy są pogodni i
uprzejmi, nikt nikomu nie przeszkadza. Prawdę mówiąc, nie jestem pewny tego,
czy w Polsce w takim tłumie też wszyscy by się do siebie uśmiechali i
przepuszczali przodem. Właśnie dzięki takiemu ściskowi spotkała mnie miła
przygoda. Posuwałem się pomału do przodu, wypatrując kolejnych okazji do zdjęć,
aż tu nagle czuję jak jakieś dziecko bierze mnie za rękę. Odwróciłem się i widzę
na oko pięciolatka. Tłumaczę chłopaczkowi po polsku, że chyba to nie ten tato,
ale przestraszony maluch ani myśli mnie puszczać. Najwyraźniej woli trzymać się
nie tego dorosłego, niż znowu być sam w takim tłumie. Po chwili znalazła się
jednak tajlandzka mama i synek został odprowadzony do właściwego, norweskiego
taty.
Tam gdzie jest
imprezka, tam musi być tez muzyka. I to na żywo. Namiot koło namiotu, i wszędzie
grają. Nikomu nie przeszkadzają przesłuchy zza ściany. A ludzie się naprawdę
bawią, przecież dzisiaj zaświeciło słońce! Przy takiej kapeli spotkała mnie
druga przyjemność. Pewna, podchmielona już nieco kobitka spytała się mnie: „Z
jakiej gazety jesteś?”. Większego komplementu ja i moja Alfa nie mogliśmy
usłyszeć. Zaproponowały mi też, że pstrykną i mi zdjęcie, żeby nikt nie
pomyślał, że te fotki to ja z Internetu pościągałem. Świetnie, a jako bonus
dostałem jeszcze ich autoportret. Pełny luz, ale piwo pomaga się wyluzować.
Była też bardziej
wyrafinowana muzyka. Pianista przed katedrą starał się grać jak na sali
koncertowej. Podkład symfoniczny z płyty, gesty patetyczne, frak i tylko pudło
na pieniądze było przyziemne.
Po trzech
godzinach bycia razem, tzn. w tłumie, pora wracać do hotelu. Słońce, co prawda
ciągle jeszcze nad horyzontem, ale tutaj nie należy się tym kierować. Jest już
wieczór. Jeszcze tylko, jak co dzień, przejdę przez malowniczą Górną Nadbrzeżną
i zaraz będę powrotem w moim dziwacznym pokoju.