Mamy już połowę listopada a mi wciąż brakuje 12 punktów SOTA. Chciałem się sprężyć i nadrobić to opóźnienie. Wybrałem się więc na Pilsko. To słowacka góra, a dla Słowaków to ona nie jest zbyt wysoka więc jest wyceniona tylko na sześć punktów. Ale to drugi, najwyższy szczyt w Beskidzie Żywieckim, więc nie wypadało jej pominąć.
Pojechałem na przełęcz Glinne i ruszyłem najkrótszym szlakiem granicznym do góry. Już na parkingu zobaczyłem ujmujący widok zimowego lasu, ale wtedy jeszcze nie dotarło do mnie co to dla mnie oznacza.
Szlak początkowo był bardzo błotnisty i prowadził przez wysoki las. Mimo raczej słonecznej pogody w lesie jest raczej mroczno więc urozmaicałem sobie wędrówkę wyszukiwaniem plam słońca.
Później zrobiło się bardzo stromo. Nabieranie wysokości jest dla mnie bardzo męczące, więc zatrzymywałem się co chwilę szukając widoków. W tyle, dokładnie w świetle wycinki na granicę i szlak widać było Babią Górę, więc było za czym się oglądać.
A szlak piął się i piął, wydawało mi się, że bez końca. Na ogół stromo, a chwilami bardzo stromo. Niestety ścieżką prawie cały czas płynie strumyk, co przy tej pogodzie oznacza błoto oraz lód. To spowalniało mój i tak powolny marsz. Pozostawało mi tylko dalej rozglądać się za słońcem i Babią Górą.
Na polski szczyt Pilska, czyli Szczyt Pięciu Kopców doszedłem godzinę później niż sobie zakładałem. Bardziej zmęczony niż sobie zakładałem, i pogoda na szczycie też była mniej przyjazna niż sobie zakładałem. Rozgrzany podchodzeniem jeszcze nie marzłem, ale jak zobaczyłem że silny wiatr w ciągu paru minut zaciera moje ślady w śniegu, jak zauważyłem że słońce choć jeszcze jest wysoko, ale jakoś takie bardziej pomarańczowe niż żółte, to się zawahałem. Dojść jeszcze 15 minut na właściwy, słowacki szczyt Pilska to może już najmniejszy problem, ale perspektywa rozkładania się z całym radiowym majdanem na tym wietrze, to mi się jakoś mniej podobała. Najbardziej jednak obawiałem się długiego schodzenia po tych wszystkich oblodzonych i zaśnieżonych stromiznach w nadchodzącym zmierzchu. Tak więc pstryknąłem tylko kilka zdjęć i ruszyłem z powrotem na dół. Niby to głupio poddawać się tuż przed celem, ale czasem jednak lepiej liczyć się z własnymi ograniczeniami.
Na parking wróciłem już w zapadającym zmierzchu. Co prawda znowu nie miałem okazji lub potrzeby wypróbowania rekomendowanej przez Bogdana czołówki, ale chyba moja decyzja o odwrocie prawie z pod samego szczytu była racjonalna. Może następnym razem.