W Internecie wyczytałem, że na Mount Snowdon najlepiej jest wchodzić z parkingu na przełęczy. Fajnie, tylko że tam nie było już wolnych miejsc i musieliśmy zjechać dwa kilometry w dół, do pierwszego mini rozszerzenia pobocza. A potem przez pół godziny deptć po asfalcie z powrotem na przełęcz.
Widoki były całkim całkiem, ale asfalt to nie było to co sobie wyobrażałem.
W końcu doszliśmy do schroniska na przełęczy i rozpoczęliśmy naszą wycieczkę, już po szlaku.
Wybraliśmy drogę wzdłuż jeziorek. Na pierwszym z nich zaskoczyła nas formacja wodorostów.
Nad drugim były pozostałości jakiegoś dziewiętnastowiecznego górnictwa.
A trzecie okazało się wziętym kąpieliskiem. Pomimo że to w górach, woda była ciepła i wiele osób korzystało z kąpieli.
Niestety tuż za nim zaczynała się ambitna wspinaczka. Sapałem i stawałem co kawałek, rozglądałem się na boki w poszukiwaniu widoków, ale jakoś brnąłem do góry.
Na przełęczy:
Trochę głupio po trzech godzinach wędrówki i po godzinie wypluwania płuc zobaczyć, że z drugiej strony wjeżdża ciuchcia z turystami. Ale to i tak lepiej niż w Zakopanem z tymi końmi.
Marcinowi należy się uznanie za cierpliwość w czekaniu na mnie.
Na szczycie znaleźliśmy zwięzłą instrukcję mówiącą co gdzie widać. Ale po walijsku, więc pozostałem przy stanowisku, że wszędzie widać góry.
A w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze obejrzeć akwedukt zbudowany na przełomie 18 i 19 wieku. Jest imponująco wysoki, ale jeśli w górzystej okolicy ktoś chce transportowac towary łodziami ...
Już zmieżchało, ale przystań wyglądała zachęcająco.
Daleko do tej Walii, ale warto było.