Pierwszą wsią którą odwiedziłem tego dnia była Broadway. Faktycznie poza szeroką główną ulicą jest tu bardzo niewiele, ale to co jest, wygląda zacnie.
Nad Broadway jest punkt widokowy, farma jeleni i pałacyk w kształcie wieży, a pod nim bunkier atomowy. Też do zwiedzania z przewodnikiem. Ponieważ cała to okolica wyrosłą na wełnie, to nawet ławki przy kawiarni, na punkcie widokowym mają kształt owiec.
W centrum tej krainy leży miasteczko Stow-on-the-Wold. W staroangielskim oznaczało to osadę na wzgórzu. Teraz mieszka tu około 2000 ludzi, więc domy z XVI zdają się być wystarczające. Anglicy mówią, że jak raz zrobiło się coś porządnie, to starcza na długo. Te miasteczka zdają się to potwierdzać.
Jest tu też ponoć najstarszy hotel Anglii. Dlaczego nie? W końcu i wzgórza i owce były tu jeszcze za czasów anglosaskich.
I kolejny skok do trzeciej miejscowości tego dnia; Burton-on-the-Water. Topograficznie to wieś ulicówka, ale ulica nazywa się High Street i płynie wzdłuż niej rzeczka.
A w poprzek rzeczki są mostki, a na jednym z mostków zespół amatorski tańczył morris dance. Jak jakieś auto chciało przejechać, to musiało czekać na zmianę utworu.
Są tu też dodatkowe atrakcje dla turystów; mini zoo, które docenią zwłaszcza rodzice z małymi dziećmi i muzeum Radio Carolina. Dziadkowie, którzy w latach sześćdziesiątych słuchali na średnich falach zachodniej muzyki, nadawanej z nielegalnej radiostacji, umieszczonej na statku zakotwiczonym poza wodami terytorialnymi Wielkiej Brytanii, mogą się wzruszyć.