Tak czy tak, pojechaliśmy do Lichfield, na zapowiadany z rozmachem jarmark świąteczny. Na portalu miejskim zapowiadano wiele atrakcji. Miały być koncert w katedrze, parada z lampionami, stragany z wyrobami rzemiosła, no i samo urokliwe Lichfield. Był natomiast huragan Desmond. Nas co prawda nie zalała powódź, tak jak to miało miejsce w Szkocji i w Walii, a torów i dróg nie zatarasowały powalone drzewa, ale wszystkie wydarzenia planowane na wolnym powietrzu zostały odwołane. A więc na stragany, lampiony i smakołyki na wolnym powietrzy raczej nie było co liczyć.
Na szczęście w rodzinnym domu Samuela Johnsona mogliśmy obejrzeć pokaz tańców z osiemnastego wieku.
Aż miło popatrzeć się na ludzi, którzy po pierwsze mają czas na taką zabawę, a po drugie chce się im coś robić, zamiast gnuśnieć przed telewizorami. Stroje trzeba sobie przygotować, jakiejś choreografii trzeba się nauczyć, na pokazy trzeba jeździć.
Jakie te tańce były, takie były, ale mam wielkie uznanie dla ich gotowości do spędzania czasu ze znajomymi w inny sposób, niż przy zastawionym stole.
Na szczęście katedra stoi tu od ośmiuset lat, więc na Desmonda nie zwracała uwagi. Niemniej ciężko było mi zrobić jakieś sensowne zdjęcie trzymają aparat jedną ręką, a drugą przytrzymując kaptur na głowie.
W środku zaś pani pastor odprawiała anglikańskie naborzeństwo. Poczekaliśmy z boku by nie przeszkadzać a później obejrzeliśmy dorobek z przed stuleci.
Jeśli chce się, żeby do kościoła przychodziły matki z małymi dziećmi, to Anglicy najwyraźniej uważają, że trzeba przygotować jakieś zajęcie i dla dzieci, które jeszcze za wiele nie rozumieją.