W niedzielę
pobudka o 03:30.
Na szczęście
jest już A1.
Na lotnisku o 05:00. Hala wraca do domu i jeszcze kładzie się spać.
Samolot
startuje o 06:00.
We Frankfurcie
jestem o 07:30 i rozpoczynam czekanie.
W sumie niby
miły niedzielny poranek. Za oknem świeci słońce, ja siedzę sobie przy stoliku,
piję kawę, czytam gazetę. Godziny mijają, nikt mnie nie popędza, luzik.
Spokojny, leniwy poranek. Rozmawiam z Halą o jej wizycie u Kasi. Rozmyślam.
Składam Kasi życzenia imieninowe. Piję kolejną kawę. O 11 Hala karmi koty i wychodzi odwiedzić matkę. Rozmyślam. W końcu Pani w
granatowym mundurku zaprosiła do odprawy i poleciałem dalej. Dimanche à Orly.
Kiedyś, dawno
temu był film o facecie, który popadł w depresję i jeździł na lotnisko, żeby
podbudować swoje samopoczucie powiewem Wielkiego Świata.
Później Wojciech Młynarski, w swojej piosence, tłumaczył nam, że my też tak
możemy tyle, że na swoją własną, nieco skromniejszą miarę. Dimanche à Orly.
A w Stavanger o 16:00, gdy wychodzę z biura, już się ściemnia. Mimo to zanim wróciłem do hotelu i komputera, mały spacer przez port i Stare Stavanger.