Tegoroczne wakacje Halinki były w Goteborgu. Krótkie, ale za to w hotelu klasy biznesowej, czyli w eleganckim.
Pierwszego dnia wydawało nam się, że podoga nie dopisała. Niebo było szarobure i co chwilę padał deszcz. Ale pomimo tego udało nam się wyjść na spacer i zobaczyć trochę miasta. Skupiliśmy się na ogrodach i głównej ulicy. Na więcej pierwszego dnia i tak nie wystarczyło nam czasu.
Drugiego dnia rano zbudził nas deszcz bębniący w okna. Nie była to co prawda zapowiedź udanej wycieczki, ale postanowiliśmy się nie poddawać i pomimo takiej pogody pojechaliśmy nad morze. Niebo to groziło nam, to się do nas uśmiechało, ale w sumie wróciliśmy susi, a więc udało się. Ja już byłem na archipelagu, ale dla Hali już sam rejs promem był rozrywką.
Na archipelagu u ujścia rzeki Gota kiedyś mieszkali rolnicy i rybacy, a teraz jest tu podmiejska dzielnica Goteborga. To taki sposób by mieszkać blisko miasta, ale na uboczu. Komunikacja publiczna to promy, które pływają co pół godziny oraz własne łodzie. To całkiem jak autobus do naszej Brzezinki, więc odbieraliśmy to jakoś tak swojsko. Samochodów na wyspach nie ma, dróg zresztą też.
Nas zwykle bardziej pociągają atrakcje przyrodnicze, wię pomaszerowaliśmy ku odludziu.
A po drodze Halinka rywalizowała ze znakami nawigacyjnymi i dawała sygnały marynarzom, jak mają płynąć.
Marsz na około wyspy zajął nam prawie cały dzień. Na popołudnie pozostał nam powrót promem do Goteborga, wzdłuż niekoniecznie skromnych domków letniskowych i małych wysepek.
Sobotna wycieczka na archipelag południowy została zaliczona. Na szczęście moje obawy, że w przemysłowym mieście nie będę miał co pokazywać Hali okazały się bezpodstawne.